Odstawienie się mężczyzn na rozmaitego typu uroczystości, czy pindrzenie się kobiet przed spotkaniami, na których chciały wypaść jak najkorzystniej, zniwelował koronawirus. Po co się starać, kiedy tak naprawdę chodzi tylko o jedno: wytrwać, przetrwać, mieć siłę na konfrontację z obecnym światem. W rankingu przydatności kostiumów w czasach pandemii wygrał… UWAGA – dres!
Co to dress code? Zbiór zasad, wedle których człowiek należący do określonej grupy społecznej, z jaką się utożsamia, dobiera ubiór do konkretnych okazji. Oczywiście, ten „kodeks stroju” bywa różny w zależności od epoki, religii, kultury czy pozycji społecznej.
Wbrew regułom
Wyłamywanie się spod tych rygorów groziło nieraz skandalem, a nawet lokalnym ostracyzmem. A potem stawało się jedną z „urban legend” – opartych na prawdzie bądź „faktach” zmyślonych.
Czy istniał pierwowzór bohaterki filmu „Jezebel – dzieje grzesznicy” (Bette Davis w roli głównej), która ośmieliła się przywdziać szkarłatną suknię na bal, na którym wszystkie inne panny nosiły się na biało? Może…
Ale na pewno Théophil Gautier, pisarz i krytyk epoki romantyzmu, naraził się „całemu Paryżowi”, pojawiając się na premierze „Hermaniego” Victora Hugo (1830) w kamizelce czerwonej „jak muleta andaluzyjskiego torreadora” i z fryzurą à la Albrecht Dürer.
Bo wtedy wśród mieszczuchów obowiązywała powściągliwa szarość, zaś do teatru – dostojna czerń. Także wyłamała się spod ubraniowego kodeksu Marlena Dietrich, która założyła męski smoking i cylinder najpierw na planie filmowym, by potem wykorzystać ten brawurowy strój w życiu.
W międzywojniu aprobowano różne ekstrawagancje, jednak nawet na barwnym tle „oryginałów” wyróżniała się Sonia Delaunay, projektująca i prezentująca na sobie stroje krojone i szyte na obraz i podobieństwo… obrazów.
To jednak nic wobec Lady Gagi, która kazała sobie skroić sukienkę z… mięsa. Ile kilogramów ważyła i czy po dezabilu gwiazdy przerobiono ją (sukienkę, nie gwiazdę) na kotlety, czy na karmę dla sępów – nie wiadomo.
Można by niemal w nieskończoność ciągnąć spis ludzi „sławnych inaczej”, którzy oprócz dorobku (najczęściej artystycznego, choć nie brak też ubraniowych dziwadeł wśród naukowców, osobliwie pomiędzy filozofami) zaistnieli w ludzkiej pamięci i wspomnieniach jako osoby niepokorne wobec ubraniowych konwenansów.
Wygoda trwania
Na naszych zdumionych oczach dawne reguły ubraniowe odeszły w niepamięć. Wyróżnianie się strojem jakoś nie przystaje w dobie pandemii (pomijając światek celebrycki, którego „członkowie” mają obowiązek błyszczeć – taki ich paskudny los).
Najbardziej zauważalna zmiana to zaniechanie różnicowania przyodziewku w zależności od sytuacji. Tak zwane odstawienie się mężczyzn na rozmaitego typu uroczystości czy „pindrzenie się” kobiet przed spotkaniami, na których chciały wypaść jak najkorzystniej, zniwelował koronawirus.
Po co się starać, kiedy tak naprawdę chodzi tylko o jedno: wytrwać, przetrwać, mieć siłę na konfrontację z obecnym światem. Nie tracić czasu na tzw. stylizacje, tylko nosić się wygodnie oraz estetycznie.
I wiedzą państwo, jaki kostium wygrał w rankingu przydatności w czasach pandemii?
Dres(s) kod
Taki barchanowy (tradycyjnie, choć są różne kombinacje) zestaw, składający się z pumpiastych spodni z gumą w talii i bluzy. Obydwa elementy są luźne, trochę jakby za duże. Komfort zapewnia też wewnętrzna puszystość tkaniny, na zewnątrz gładkiej, trykotowej, od środka pierzynkowatej, jak watowana otulinka.
Na ogół surowcem podstawowym jest bawełna, ostatnio także włókno bambusowe. Plus jakiś dodatek ułatwiający pranie czy w ogóle noszenie (wiskoza, spandex, poliester, nić nylonowa). Kolorystyka praktycznie dowolna, od barw maskujących poprzez mocne, krzykliwe, aż do eleganckich odcieni pastelowych i biel.
Tak było od dawna. Co się zmieniło w efekcie zarazy?
Okoliczności. Otóż nie ma już sytuacji, w której „nie wypada” nosić dresu.
Dyskretny urok szarości
Jeszcze do niedawna listę rzeczy z gatunku must have otwierały dżinsy. Teraz, to przeszłość – zastąpiły je spodnie dresowe. Mogą być w zestawie z fitting bluzą; ta zaś bywa z kapturem bądź bez, kangurzymi kieszeniami lub umieszczonymi w szwach; bywa jakby za krótka albo za długa, zbluzowana na biodra. Ale uwaga! Na topie jest jedna barwa: od jasnoszarej po grafit.
Pasuje praktycznie do wszystkiego. Szare Dresy (tak pisane, z dużej litery) mają fanów oraz stronę na Facebooku. To król ubraniowej demokracji. Do wyboru: drogie markowe (w ofercie takich gigantów sportu jak Nike, Puma, Adidas, Reebok, Champion) lub tanie z H&M czy innych sieciówek.
Co zabawne, szare spodnie mogą również przedzierzgnąć się w… długą sukienkę. Jakby rozpruć nogawki i nadać im kształt spódnicy.
Tak czy inaczej, takie luzy skutecznie maskują defekty figury.
No, nie do końca. Gdy dresy opadają na biodra, zaś krótka bluza podciąga się przy każdym gwałtowniejszym ruchu, to w przerwie pomiędzy tymi elementami uwidacznia się kawałek (większy lub mniejszy) brzuszka. Dla tych, którzy na to mają ochotę, podpowiadam: musi być płaski, typu kaloryfer (widoczna muskulatura). Zakazane pulchne fałdki hodowane przez wykonawczynie tańca brzucha.
Taki stan osiąga się jedynie systematycznymi ćwiczeniami. I tu dochodzimy do dresowego rodowodu. Sport, kulturystyka i ogólnie kult wygimnastykowanego ciała.
To się zaczęło pod koniec XIX wieku, ale dopiero międzywojnie upowszechniło ideę „w zdrowym ciele zdrowy duch”.
Kiedy zapiał kogut
Pierwszy przeczuł nadciągającą koniunkturę Francuz Emil Camuset, założyciel firmy sportowej Le Coq Sportif. Biznes rozkręcił w 1882 roku w Romilly-sur-Seine, w rejonie Aubbe (Szampania). Jak to się teraz mówi – „dedykował” swojego koguta (czyli sportowe dżerseje) facetom młodym, dziarskim, fizycznie sprawnym. Jednak jeszcze daleko był od pierwowzoru dresu. Ten powstał dopiero ok. 1920 roku, kiedy świat opanowała pierwsza fala sportowego szaleństwa.
Pamiętają państwo rodzinę Młodziaków z „Ferdydurke” Witolda Gombrowicza? Z grubsza jedynie okrzesani, lekko obyci w świecie, chełpiący się racjonalnym podejściem do rzeczywistości, swobodą obyczajową i umiłowaniem sportu.
Tak właśnie w latach 20. postrzegano „nowoczesność”. Wiktor Młodziak na pewno gimnastykował się w dżersejowym kombinezonie spod znaku markowego koguta – choć pewnie nie miał uniformu z markowym logo, bo też pan Camuset nie myślał o takiej wizualnej identyfikacji.
Najpierw trzeba było zwycięstw na tenisowym korcie Suzanne Lenglen, która – uwaga! – odważyła się skrócić spódniczkę do kolan i zaniechać gry w kapeluszu.
W sukurs kobiecym ambicjom w dziedzinie sportu poszedł Jean Patou (1887 – 1936), francuski kreator mody, pierwszy, który wylansował logo firmy jako znak rozpoznawczy. Wystylizowany monogram jego imienia i nazwiska (JP) stał się gwarancją jakości i rozpoznawalnym symbolem marki. Nawet Coco Chanel nie była taka bystra!
Od tej pory poszukiwanie wyrazistego i łatwo zapamiętywanego znaku graficznego stało się koniecznym wymogiem kampanii reklamowej każdej marki. Zwłaszcza sportowej.
To wracamy do koguta: skąd ten „coq gaulois”? Kogut – to nieoficjalny symbol narodowy Francji.
Piał już w średniowieczu jako znak nadziei i wiary; w renesansie zaczął być utożsamiany z narodem francuskim; za Burbonów trafił na monety. Jednak na dobre zaistniał w ogólnonarodowej świadomości po Wielkiej Rewolucji Francuskiej, kiedy dumnie wypiął pierś na czapce frygijskiej i pieczęci Pierwszego Konsula.
Na krótko zdekapitował go Napoleon (po ogłoszeniu się cesarzem), by znów odżył, ze zdwojoną siłą, podczas I wojny światowej, gdy stał się znakiem francuskiego oporu wobec dominacji czarnego pruskiego orła. Choć kogut ma swoje ujemne cechy – choćby kogucikowanie, nadmierna zadziorność i zapalczywość – do dziś pozostaje flagowym ptakiem Francji.
Silny i Jeż Jerzy
W latach 70. zeszłego wieku dresy wybiegły na ulice miast – wraz z modą na jogging i aerobic, choć ten ostatni uprawiały panie ubrane raczej w obcisłe połyskliwe legginsy z lycry, a nie w luźne pumpy.
Kolejna dekada dorzuciła dresom trzy pasy-lampasy. To był pierwszy moment, kiedy sport-style spotkał się z młodą, gniewną estradą. Raperzy, girls i boys bandy musieli energicznie się ruszać, żeby rozruszać odbiorców. Niekiedy wprowadzali elementy wyczynów na poły tanecznych, na poły akrobatycznych.
W czym to robić? W tym, co sprzyja swobodzie ruchów. Na szczycie ulubionych przez muzyków marek znalazł się Adidas i typowe dla tej firmy trzypaskowe lampasy (tudzież analogiczne zdobienia butów i rękawów bluz).
I znowu nie był to wymysł współczesności, lecz pożyczka z przeszłości, z munduru wojskowego. Barwne lampasy, z sukna lub jedwabiu, kontrastujące kolorystycznie z mundurem, naszywano po zewnętrznych bokach szwu spodni. Ułatwiało to wizualną identyfikację pułku ułanów.
Co ciekawe, również militarny rodowód mają lampasy w stroju wieczorowym męskim, w spodniach smokingowych i frakowych.
Jednak lampasy w dresie bynajmniej nie kojarzyły się z elegancją!
Znają państwo określenie „dresiarz”? Pojawiło się w efekcie polskiej transformacji w połowie lat 90. XX wieku i miało zdecydowanie negatywną konotację. W dresach, do tego często ortalionowych (popularne „szelesty”) paradował tzw. margines społeczny, mieszkańcy blokowisk, agresywni i nie stroniący od procentów. To byli ci, których rodzący się polski kapitalizm skazał na wykluczenie.
Ten typ znakomicie sportretowała Dorota Masłowska w swej debiutanckiej powieści „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną” (bohater zwany Silnym), a także Rafał Skarżycki i Tomasz Lew Leśniak w serii komiksowej „Jeż Jerzy” (jedna z postaci to El Dresso, dresiarz z Legionowa).
Nie tylko bezrobotni spod klatki schodowej przywdziewali gimnastyczny komplet z paskami. Nasi rodzimi mafiosi dopełniali dres złotymi łańcuchami i rzucającym się w oczy, kosztownym zegarkiem – dla podkreślenia majątkowego sukcesu.
Jednocześnie, bogacąca się w rekordowym tempie polska „klasa średnia” przywoziła z pierwszych zagranicznych podróży markowe bawełniane komplety. Zdarzały się wersje luksusowe, welurowe, ozdabiane połyskliwymi detalami, koniecznie z widocznymi logotypami wytwórcy. Naszym pionierem w tej branży był Wiesław „Sokół” Korecki, projektujący odzież sportową dla marki OtiS.
Rzecz jasna, nie każdego było stać na strój firmowy – ale od czego bazarowe podróbki?
Na każdą okazję
Już w latach 80. wyświechtane, sztucznie postarzone dżinsy zaczęto łączyć z elementami stroju wyjściowego – np. butami na szpilkach i szykowną biżuterią. Dwie dekady później podobną karierę zaczął robić dres „wyjściowy” – z drogich surowców, w „niesportowych” kolorach, zaprojektowany tak, by podkreślał walory sylwetki (jako się już rzekło – wysportowanej).
Bywało, gwiazdy paradowały w niebywale wyrafinowanych dżersejowych kombinacjach, tak podczas rekreacji, jak na uroczystych spędach. Zdobycie atrakcyjnego dresu nie było łatwe, bo mało która firma produkowała tego typu „niesportowe” stroje, o oryginalnym kroju i w pięknych odcieniach.
I nagle wszystko zmienił koronawirus. Butiki, sklepy i sieciówki zarzucono dresami wszelkiej maści. Konkurencja sprawiła, że pojawiły się mutanty – jak wspomniane już bluzo-sukienki, a ogromny rozrzut cenowy pozwala dobrać rzecz wedle możliwości portfela.
Dres-zestawy przywdziali starzy, młodzi, przedszkolacy; ludzie aktywni i kanapowcy; korpo i bezrobotni. To się nosi do sklepu i na kawę na wynos; w tym biega się po lesie czy idzie na spacer z psem; taki strój jest dopuszczalny podczas webinariów i na uniwersyteckich wykładach online.
Ciekawe, czy gdy nastanie kres pandemii, pozbędziemy się tego najwygodniejszego stroju świata?
Myślę, że jedynym powodem, dla którego dresy zostaną wyeliminowane z naszego dres code’u będzie… nuda.
PS. Jak państwo sądzą, w czym napisałam ten tekst? No właśnie. Mam ich cztery, w różnych barwach; na dziś wybrałam jasnozielony – przecież wiosna! I zaraz wyjdę na spacer, zmieniając tylko obuwie.
– Monika Małkowska | Tygodnik
