Pradawny jaskiniowiec nie był od nas gatunkiem na tyle odrębnym, aby nie mógł się z nami skrzyżować i pozostawić wspólnego, płodnego potomstwa. W tym sensie, stał się być może bardziej kreatywny w swoich prapraprawnukach. W nas. Może bez tej domieszki czegoś istotnego zbywałoby naszej kreatywności?
„Big data mining”, czyli w wolnym tłumaczeniu: odsiewanie soczewicy z popiołu w górze danych, pozwoliło na ustalenie sieci genetycznych związanych z ludzką osobowością i zdolnościami adaptacyjnymi. Odkryto ważne zespoły genów, wyróżniając trzy główne, istotne tu systemy: reaktywność emocjonalną, samokontrolę i samoświadomość.
Dziś porównano te „sieci regulatorowe” człowieka współczesnego z tymi, jakie się daje znaleźć w genomie szympansów i neandertalczyków. Czyli najbliższych nam znanych krewnych, żywych i wymarłych. Dokonała tego grupa amerykańskich i fińskich psychiatrów, psychologów klinicznych i genetyków molekularnych, specjalistów w zakresie genomiki. Przy gigantycznym wsparciu geeków-kopciuszków, zdolnych godzinami ślęczeć przed monitorem i odsiewać dane istotne z morza nieistotnych za pomocą algorytmów i metod statystycznych niezrozumiałych dla nikogo z zewnątrz.
Wychodzi na to, że pod względem genetycznie analizowanej kreatywności neandertalczyk, niczym w sowieckich podręcznikach do ewolucjonizmu, był „ogniwem pośrednim pomiędzy małpą a człowiekiem”. Oczywiście, o ile ludzką kreatywność definiować tak, by dała się związać ze wspomnianymi wyżej systemami regulacyjnymi. Pojęcie owo jest jednak modne i wygodne, a wrzucenie kilku kamyczków do ogródka neandertalskiej neurobiologii, który zaczął kilka lat temu kwitnąć wręcz bajecznie, gwarantuje zainteresowanie tak świata nauki, jak i publiczności.
Jak Polak, Rusek i Niemiec…
Co to w ogóle jest kreatywność? Warto byłoby wiedzieć, skoro podobno jest tak wysoko ceniona we współczesnym świecie, o czym mają nas przekonywać biografie Stevena Jobsa i innych guru z Krzemowej Doliny.
Opowiadał mi pewien zagraniczny specjalista od tzw. zasobów ludzkich, czyli z angielskiego HR, przygodę z życia swego wziętą, jak to na międzynarodowych warsztatach uczestnicy podzieleni na grupki narodowe dostali za zadanie zbudować akwarium z klocków-puzzli.
Klocków było nieco za mało, zadanie wcale nie było trywialne, a na jego wykonanie dostali tylko kilka minut. Zespół polski zmieścił się w minucie, potwierdzając wszystkie stereotypy na swój temat, zawarte w słynnej serii dowcipów „o Polaku, Rusku i Niemcu”, którymi pocieszaliśmy swe serca pod trzepakiem w zamierzchłej przeszłości, gdy jeszcze istniały trzepaki.
Polacy wzięli bowiem woreczek foliowy, w którym były klocki (inne grupy w ogóle nie zwróciły na niego uwagi), nalali doń wody, do środka włożyli jeden klocek w charakterze rybki i całość zapięli dokładnie tak, jak wcześniej był zapięty woreczek z klockami. Rzecz stała i się nie rozlała, a w dodatku było w niej „życie”.
Aczkolwiek, czy to było „wytworzenie nowego, użytecznego produktu” (jak z mocą zdefiniował kreatywność w 2003 roku Michael Mumford, jeden z liderów tematu na niwie psychologii i nauk o poznaniu)? Cóż, jakie zadanie, taka i kreatywność w jego rozwiązywaniu.
Dla mnie (i owego HR-owca) takie rozwiązanie zadania z budowania akwarium definiuje „większą kreatywność zespołu polskiego”. A najciekawszym zaprezentowanym tu aspektem kreatywności jest ten, który na łamach prestiżowego czasopisma naukowego PNAS opisali w roku 2018 uczeni brytyjscy: „myślenie poza pudełkiem”, czyli obranie najmniej wydeptanej ścieżki.
Badacze za pomocą wysokiej klasy encefalografu obserwowali osoby poddane kilku precyzyjnie dobranym zadaniom „na kreatywność”. Aby się wykazać, osoby te musiały dosłownie stłumić w mózgu tzw. oczywiste rozwiązania, narzucające się w pierwszej chwili, ale z niewielkim prawdopodobieństwem gwarantujące sukces.
Jak to zgrabnie ujęli autorzy badania: „Kreatywne poznanie wymaga mentalnej eksploracji koncepcji połączonych jedynie śladowo, przy jednoczesnym tłumieniu dominujących asocjacji”.
Aby zacząć być kreatywnym, trzeba przestać myśleć utartymi torami. W tym być może tkwi źródło powszechnego dziś przekonania, że unifikując sposoby myślenia i rozwiazywania problemów, nauczyciel, czy szerzej – szkoła ogranicza kreatywność uczniów. Gdy czasem widzę błąkające się po internecie zdjęcia ocen zadań domowych czy klasówek, gdzie dziecko doszło do prawidłowego rozwiązania, ale inną drogą, niż pokazano mu w klasie, za co zostało ukarane obniżeniem oceny, jestem w stanie się zgodzić, że co najmniej są na tym świecie nauczyciele, którzy ze skóry wychodzą, by produkować ludzi odtwórczych, a nie twórczych.
Oczywiście rzecz cała jest mierzalna, ma swoje psychologiczno-kognitywne testy, ma własne współczynniki i wyznaczniki. Ma też u swego podłoża liczne i konkurujące ze sobą teorie, a to nieświadomej inkubacji (dającej niejako szansę Muzom, by zadziałały), a to interakcji wiedzy jawnej z niejawną (podświadomą) w naszym umyśle. Istnieje też wreszcie teoria dialektyczna, która przyjmuje, że kreatywność pojawia się na granicy między chaosem a porządkiem w naszym umyśle, żeby wymienić tylko najpoważniejsze teorie tego, jak to się dzieje, że bywamy twórczy.
Zamiast testów na inteligencję mamy tu np. „test of creative imagination” (test twórczej wyobraźni), gdzie uzyskujemy psychometrycznie współczynnik TCI, który jest dość świeżej daty, powstał bowiem w XXI wieku.
Test TCI obejmuje swą dociekliwością dwie domeny osobowości oparte na odrębnych formach uczenia się i pamięci: temperament (tj. nieświadomy składnik osobowości – asocjacyjnie uwarunkowane nawyki i reaktywność emocjonalna) i charakter (tj. samoregulujące się składniki osobowości – co ludzie robią ze sobą celowo i / lub twórczo). To właśnie on został wykorzystany przez uczonych dla ustalenia asocjacji: sekwencje DNA a kreatywność danego człowieka (a następnie do porównań genetycznych z szympansem bądź neandertalczykiem) w opisywanym tu przeze mnie szerzej zestawie badań.
Być jak muzyka
Sam termin „kreatywność” bynajmniej nie jest ani odwieczny, ani podstawowy (jak np. świadomość czy nawet inteligencja) i został „ulepiony” przez Alfreda Northa Whiteheada w roku 1927 podczas jednego z wykładów na Uniwersytecie w Edynburgu. Co niewielu dziś pamięta, gdyż termin zrobił tak gwałtowną i oszałamiającą karierę, iż mamy wrażenie, że był z nami od zawsze.
Kto jednak czytał Platona wie, że nawet artystów nie uważał on za twórców, tylko imitatorów. Imitujących w swych dziełach rzeczywistość. Gdy zaś spojrzeć na sztukę przednowoczesną, trudno w sumie Platonowi odmówić racji – wyłączając najbardziej abstrakcyjną ze sztuk, czyli muzykę. Tu imitacji natury zawsze było niewiele i jest natychmiast rozpoznawalna dla naszego umysłu.
Dziś puryści „kreatywności” dbają bardzo, aby nie mieszać z nią innowacyjności. Kreatywność zatem nie musi być mierzona wysokością zysków patentowych, czy wyników implementacji badań naukowych, ani cenami na aukcjach dzieł sztuki nowoczesnej.
Z pewnością ma kreatywność coś wspólnego z wyobraźnią i to na jej katedrze (wyobraźni, nie kreatywności) w The London School of Psychology zaczęło się już w owym roku 1927 opracowywanie całej niezbędnej psychometrii – czyli testów i wskaźników, które miały obrazować, kto jest bardziej kreatywny.
Jak to jednak bywa w dziedzinie psychologii, Europejczycy opracowują jakiś tekst, a potem „bawią się nim” Amerykanie. Dlatego początki kanonicznych „testów kreatywności” wiąże się z działalnością Joya Paula Guilforda na niwie Amerykańskiego Towarzystwa Psychologicznego.
Badacz ów metodami analizy statystycznej doprowadził do uznania kreatywności za odrębny aspekt ludzkiego poznania w stosunku do inteligencji wyrażanej poprzez IQ, do której była ona wcześniej zaliczana. Praca Guilforda sugerowała, że powyżej progowego poziomu IQ (ok. 70) związek między kreatywnością a klasycznie mierzoną inteligencją zanika. Dziś w środowisku badaczy, a zwłaszcza „kouczy” kreatywności, Guilford to klasyczny dziaders.
Nie ma co się jego pracami za bardzo przejmować, jako że jego model funkcjonowania kreatywności był oparty nadal jednotorowo o zdolności poznawcze i adaptacyjne jednostki, z pominięciem całego bogactwa jej osobowości, np. cech charakteru.
Liczne teorie kreatywności (skupione nad wielkim pytaniem: dlaczego niektórzy ludzie są bardziej kreatywni niż inni) badały tu różne aspekty. Według Jamesa „Mela” Rhodesa, zmarłego w 1976 roku amerykańskiego specjalisty od edukacji i twórczych zdolności, dominujące czynniki są zwykle określane jako „cztery P”: proces, produkt, miejsce (ang. place) i osoba (ang. person).
Skupienie się na procesie jest widoczne w podejściach poznawczych, które próbują opisać mechanizmy myślowe i techniki kreatywnego myślenia. Skupienie się na kreatywnym produkcie pojawia się zwykle w próbach psychometrycznego pomiaru kreatywności oraz w kreatywnych pomysłach przedstawianych jako udane memy.
Tu na marginesie trzeba powiedzieć, że nie chodzi o śmieszne memy w internecie, ale o najmniejsze jednostki informacji kulturowej (informacji przekazywanej pozagenetycznie), analogicznie do genów, będących jednostką ewolucji biologicznej). Skupienie się na miejscu uwzględnia okoliczności, w których rozwija się kreatywność, takie jak stopnie autonomii, dostęp do zasobów i charakter opiekunów (nauczycieli). Twórcze style życia charakteryzują się niekonwencjonalnymi postawami i zachowaniami oraz elastycznością.
Natomiast skoncentrowanie się na naturze osoby kreatywnej uwzględnia ogólne nawyki intelektualne, takie jak otwartość, poziomy wyobrażeń, autonomia, doświadczenie, zachowania eksploracyjne i tak dalej. Tu właśnie ewentualnie rozważamy uwarunkowania genetyczne dla bycia mniej lub bardziej kreatywnym.
Kamieniarze i artyści
Wróćmy zatem do badania opublikowanego w kwietniu tego roku na łamach „Molecular Psychiatry” przez uczonych amerykańskich i fińskich, pod kierunkiem Claude’a Roberta Cloningera, amerykańskiego psychiatry i genetyka znanego ze swoich badań nad biologicznymi, psychologicznymi, społecznymi i duchowymi podstawami zdrowia psychicznego i chorób psychicznych.
Pytanie brzmiało: które z genów człowieka współczesnego związanych z kreatywnością (korelacja z TCI) są obecne u szympansów i neandertalczyków? W badaniach wykorzystano trzy obecnie dostępne, niemal pełne genomy neandertalczyków – nie wiemy, czy mamy materiał kostny z osobników jakoś szczególnie kreatywnych, ale przynajmniej jest to DNA pobrane ze szczątków rozrzuconych po Eurazji przestrzennie oraz czasowo po dziejach neandertalczyka.
By opowiedzieć w dwóch zdaniach tę długą pracę: okazało się, że neandertalczycy mieli prawie te same geny reaktywności emocjonalnej, co szympansy. Zaś liczby genów zarówno dla samokontroli, jak i samoświadomości mieli pośrednie między współczesnymi ludźmi a szympansami.
Oczywiście nie samymi genami żyje człowiek, ale wszystkim, co one warunkują. Istotne zatem jest, gdzież to one działają. Te fragmenty DNA niekodujące białek, tylko aktywne cząsteczki RNA, regulujące aktywność wielu innych genów kodujących białka. Gdzie działają owe skoordynowane sieci genetyczne, które w swej genetycznej mierze stanowią podstawę naszej zdolności do samoświadomości, kreatywności czy zachowań prospołecznych? Z przyczyn oczywistych badaczy interesują zwłaszcza te sekwencje DNA, które są aktywnie wyrażane w centralnym organie zarzadzania wszystkim, w tym osobowością, czyli w mózgu.
Gdy wzięto pod uwagę te geny, które znaleziono jedynie w genomach ludzi współczesnych, okazało się, że regiony DNA w nie bogate ulegają bardzo dużej nadekspresji właśnie w mózgu. A dokładnie w tych jego regionach, które techniki neuroobrazowania oraz innych analiz czynnościowych wskazują jako zaangażowane w ludzką samoświadomość i kreatywność, w tym późno mielinizujące (czyli rozwojowo „sztywniejące” i tracące na plastyczności) i filogenetycznie młode (czyli właściwe naszym niedawnym przodkom i nieobecne u przodków ewolucyjnie dawniejszych) regiony kory nowej istotne dla pamięci autobiograficznej. Znajdują się one w płatach czołowym, ciemieniowym i skroniowym. Zaangażowane tu są, jak widać z analiz, również niektóre pętle korowo-wzgórzowo-mosto-móżdżkowe i korowo-prążkowiowo-korowe.
Wszystko to bardzo ładnie, ale na pierwszy rzut oka nieuzbrojonego w naukowe instrumenty widać, że szympans złapie wprawdzie kija lub kamień, aby się nimi posłużyć, nie stworzył jednak w oparciu o kamienie i kije żadnej kultury. Neandertalczykowi zaś to się udało i nosi ona miano kultury mustierskiej. Nikt nadal nie jest też w stanie naukowo zanegować badań antropologicznych nad neandertalczykiem, wskazujących, że jego ręce – w przeciwieństwie do naszego afrykańskiego przodka sprzed 40 tys. lat – były dosłownie dłońmi artysty, a nie wyrobnika kamieniarskiego.
Bezdyskusyjnym jest również fakt rozprzestrzenienia się w populacji Homo sapiens sapiens konkretnego wariantu genu mikrocefaliny w wyniku krzyżówki z neandertalczykiem i dalszej, pozytywnej selekcji tego genu w populacji mieszańca. O ile bowiem nie pochodzimy dziś wprost z Afryki Środkowej, jesteśmy wszyscy mieszańcem człowieka współczesnego i neandertalczyka. Homo sapiens w stanie „genetycznie czystym” mieszka w środkowej Afryce i nie bardzo gdzieś poza nią. Owa zaś mikrocefalina w wariancie neandertalskim pozytywnie koreluje z rozwojem naszego mózgu. Niezaprzeczalne jest również dla antropologów, że mózg neandertalczyka miał objętość większą od ludzkiego.
Jednocześnie był neandertalczyk znacznie mniej społeczny, co daje się ocenić choćby analizując przeciętną wielkość grup, w których poruszał się i funkcjonował na co dzień. Były one niewielkie (do kilkunastu osobników) i starały się nie wchodzić sobie nadmiernie w drogę – tyle przynajmniej widzą archeologowie. Człowiek zaś współczesny już 12-15 tys. lat temu podjął się tworzenia monumentalnych, megalitycznych konstrukcji, czy mieszkania w skupiskach po kilka tysięcy osób naraz, w zbudowanej przez siebie z cegły metropolii. Takiej „twórczości” neandertalczyk po sobie, według archeologów współczesnych, nie zostawił.
Czy to wynik owych genetycznych różnic, na które zwrócił właśnie uwagę zespół psychologów i genetyków pod kierunkiem Claude’a Roberta Cloningera? Wykluczyć tego nie można, a potwierdzić to eksperymentalnie bardzo trudno lub całkiem się nie da. Mimo, że jest już na świecie Alysson Muotri ze Szkoły Medycznej Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Diego, który w hodowli tkankowej zastąpił w neuronach ludzkich geny człowieka współczesnego ich neandertalskimi odpowiednikami i twierdzi, że „próbuje odtworzyć UMYSŁ neandertalczyka”, a de facto nie bada nawet jego mózgu, jeno ludzki minimózg po transformacji genetycznej.
Neandertalczyk nie był od nas gatunkiem na tyle odrębnym, aby nie mógł się z nami skrzyżować i pozostawić wspólnego, płodnego potomstwa. W tym sensie, stał się być może bardziej kreatywny w swoich prapraprawnukach. W nas. Być może bez tej domieszki czegoś istotnego zbywałoby naszej kreatywności?
Poza tym wiemy, dzięki niemal ćwierć wieku badań genomów, jakie geny Homo neanderthalensis przekazał swemu potomstwu wymieszanemu z „Afrykańczykiem” – Homo sapiens. Jakie jednak kulturowe memy przekazał – nie mamy pojęcia. Skoro żył tu co najmniej 200 tys. lat dłużej, niż nowy imigrant z Afryki, musiał wiedzieć nieco lepiej, „jak się obrócić” i „jak ogarniać” w znanym sobie jak własna kieszeń środowisku, które dla przybysza było nowe. Gdy zajrzeć do internetu, można też odnieść wrażenie, że te wszystkie geny to fraszka.
Najbardziej mogło mu brakować „kouczy kreatywności” i treningów z tejże w szkołach, domach kultury i zakładach pracy. Nie było kogoś, kto mu powiedział z mocą, że „te właśnie bariery powstrzymują cię przed byciem geniuszem”. Tego się nie da wykluczyć, że padł on ofiarą własnych zahamowań. Stąd nie był w stanie z siebie wykrzesać heurystycznego nonkonformisty – jak by to ujęli spece od masowej kreatywności.
– Magdalena Kawalec-Segond | Tygodnik